piątek, 16 grudnia 2016

Dzień bez prądu

- Dzisiaj robię sobie dzień bez laptopa - powiedziałam dzieciakom rano. - Pilnujcie mnie, żebym nie brała go nawet do ręki.
- Mamo, właśnie masz go w ręce!
- Bo go odkładam... a może w ogóle zrobimy dzień bez komputera?
- Zróbmy dzień w ogóle bez prądu!

I to był jeden z najbardziej genialnych pomysłów wszechczasów.

No dobra, nie był tak całkiem bez prądu. Bo całkiem bez prądu nie byłoby też przecież wody. Piec gazowy też by nie działał ani piekarnik, ani lodówka. Zdecydowaliśmy się też na użycie zmywarki, uznając, że zmywając ręcznie, zużyjemy pewnie więcej wody, prądu i gazu. Na chwilę włączyliśmy odkurzacz. Umówiliśmy się, że w łazience można włączyć małe światełko, żeby trafić. Na chwilę włączyliśmy komputer, bo Tymo się bardzo, bardzo, bardzo uparł. Ale ten sam Tymo pilnował, żeby go zaraz wyłączyć. Można było używać aparatu foto, a telefonu i latarki tylko w wyjątkowych okolicznościach. Na przykład żeby zadzwonić na straż pożarną (na szczęście nie było trzeba). Z latarkami wyszliśmy też wieczorem na dwór.

Ale poza tym było bez prądu.

Oczywiście na początku co chwilę się zapominaliśmy. Ale zaraz reszta podnosiła krzyk "ratunku! elektryczność!" i światło gasło. 

W dzień właściwie było zupełnie normalnie, poza tym, że nie było żadnych bajek ani gier, no i ja sama nie sprawdzałam co chwilę poczty czy facebooka. Zakisiliśmy czerwoną kapustę, zrobiliśmy sałatkę jarzynową, posprzątaliśmy pokój, budowaliśmy z lego, bawiliśmy się w kalambury i w teatr, poszliśmy do sklepu... tylko co chwilę przyłapywaliśmy się na tym, że chcemy zapalić światło, mimo że na dworze jest dzień i w domu jest naprawdę całkiem jasno! 

- Może już zapalimy świece? - marudził Stach, ale poczekaliśmy jeszcze, podziwiając czerwone refleksy słońca na ścianach, których przy żarówce nie mielibyśmy szans dostrzec... I dopiero kiedy słońce całkiem znikło za lasem, wzięliśmy woskową świecę, osadziliśmy ją tradycyjnie w butelce "na papierek" :-) i zapaliliśmy. Akurat jedliśmy obiad. Zrobiło się nastrojowo... Patrzyliśmy na zmiany odcieni różu i szarości na coraz ciemniejszym niebie, jasną Wenus plączącą się w gałęziach orzecha...




W ciemnym domu, w świetle świec słychać lepiej wszystkie dźwięki. Tak, również pracującą lodówkę ("tam też jest światło! ratunku, elektryczność!"), bulgotanie wody w kaloryferach... ale wydaje się, że nawet zwykłe rozmowy mają taki dziwny pogłos. To dlatego, że zaczynamy korzystać z innych zmysłów. Słuch się wyostrza, węch, dotyk... Na przykład widelców w szufladzie szuka się dotykiem. Wzrok szybko przyzwyczaja się do półmroku i maleńka lampka w łazience wydaje się bardzo jasna. Od światła latarki bolą oczy.

- Światło świecy i kominka daje mi moc, a światło elektryczne zabiera - odkrył Stach. Serio.



Rozmawialiśmy o tym, jak to kiedyś ludzie żyli. W takich drewnianych chatach krytych słomą, jak w skansenie w Ochli... Co robili, kiedy w grudniu o 15 zapadał zmierzch? Doszliśmy do wniosku, że w takiej chacie ludzie musieli utrzymywać idealny porządek. Nie musiało być czysto i pewnie nie było, ale musiał być porządek. Po pierwsze dlatego, że po ciemku łatwo coś rozdeptać, o coś się potknąć - samochodziki czy klocki lego zamieniają się w mordercze pułapki. Po drugie - jeśli coś nie leży na miejscu, trudno to znaleźć.



Bawiliście się kiedyś w chowanego w ciemnym domu, w którym pali się tylko jedna świeca?

Przed spaniem poszliśmy wydoić kozę, pozamykać zwierzaki i na spacer. Szron skrzył się w świetle latarek, nad głowami świeciły nam gwiazdy. Po raz pierwszy widziałam, że Stach odbiega daleko ode mnie z marną latareczką, nie boi się ciemności. Zasypiali przy pachnącej woskowej świecy. Stach pytał, czy jutro też tak będzie. Zaproponował, że może być dzień z prądem, ale tak średnio. Żeby go nie używać, kiedy naprawdę nie trzeba.

Jeden z najpiękniejszych dni z dziećmi, jakie przeżyłam. Przygoda we własnym domu. Spróbujcie. Naprawdę polecam. 

piątek, 7 października 2016

Nie kupuj domków

Domki - nie budki, nie skrzynki, nie karmniki, tylko domki. Właśnie rzucili je w Biedronce, pojawiają się raz na jakiś czas w innych sklepach, bywają też regularnie w kwiaciarniach i sklepach ze ślicznymi pierdółkami do domu i ogrodu. Nie do końca wiadomo, czy ptaki mają w nich wychowywać pisklęta, czy jeść, czy spać, czy jeszcze coś innego robić. Urocze domeczki, kolorowe, 
zdobione, stylizowane na wiejskie chatki czy dworki albo jeszcze inaczej, z mnóstwem półeczek, patyczków do siadania, ze sznureczkiem do powieszenia, otwieranym daszkiem, przeszklonym daszkiem (!), nie wiadomo czym jeszcze. Urocze i śmiertelnie niebezpieczne.



Ogólnie idea wieszania skrzynek lęgowych jest piękna i godna polecenia, zwłaszcza jeśli nie mamy w ogrodzie starych, dziuplastych drzew - a nawet jeśli są, skrzynki się przydadzą. Im więcej ptaków, im bogatszy i bardziej różnorodny ekosystem - tym stabilniejszy, im więcej drapieżników - tym 
mniejsze ryzyko, że roślinożerne owady czy ślimaki rozmnożą się tak, że będą zagrażały naszym zbiorom. Dlatego warto wieszać skrzynki. Ale nie "domki" z Biedronki! Dlaczego? 



Po pierwsze, są one zrobione zwykle z byle jakiego materiału, cienkiej sklejki, często marnie klejone, tak że dość łatwo mogą się rozpaść, jeśli coś na serio zacznie je użytkować (np. pod ciężarem gniazda), malowane czy lakierowane szkodliwymi dla ptaków farbami, nieodporne na mróz, łatwo nagrzewające się w upały. Wszelkie półeczki, patyczki, ozdóbki to ułatwienie dla drapieżników, 
które chętnie na taki domek wlezą i wsadzą łapę do środka. Otwór położony zbyt nisko, tak że kot łatwo dosięgnie do dna budki, to kolejna pułapka dla ptaków. Krótki sznureczek czy podstawka sugerują, żeby domek powiesić na gałęzi (i większość ludzi powiesi taki domeczek nisko, żeby było go widać, bo ładny) lub co gorsza ustawić na słupku, przez co stanie się stołówką dla kotów.

Jakie skrzynki w takim razie?
Solidne i bezpieczne.
Co to znaczy? Skąd wiadomo, jakie to solidne i bezpieczne?

Otóż właśnie wiadomo - ktoś to sprawdził.
Praca ornitologa polega w dużej części na kontroli skrzynek lęgowych (wiem, bo moi rodzice są ornitologami i dzięki temu miałam sama okazję do wielu skrzynek zajrzeć). Dzięki temu naukowcy nie tylko dowiadują się więcej o samych ptakach, ale też o tym, jakie modele się sprawdzają, a jakie nie, w jakich ptaki z sukcesem wyprowadzają lęgi, a w jakich kończą marnie. Ważny jest materiał, grubość ścianek, wymiary, bardzo ważna jest wielkość otworu - dostosowana do konkretnego gatunku ptaka. Skrzynkę optymalną dla polskich warunków opracował m.in. profesor Jan Sokołowski, ornitolog i popularyzator wiedzy przyrodniczej. Niezłe opracowanie opisujące różne typy skrzynek lęgowych wraz z tabelą właściwych wymiarów można znaleźć na stronach Wikipedii:

Cóż, nie są może tak śliczne...




Jak łatwo się domyślić, żaden z domków z Biedronki czy kwiaciarni tych wymogów nie spełnia. Jeśli się komuś podobają (de gustibus...), można oczywiście go kupić i ustawić w ogrodzie, ale bardzo proszę o zatkanie otworu, żeby przypadkiem nie wleciał do środka żaden ptak.

Porządną skrzynkę możemy na podstawie wskazówek ornitologów zbudować sami, można ją też kupić (ale nie w supermarkecie). Istnieją firmy, które specjalizują sie w robieniu skrzynek lęgowych. Nie będę tu reklamować żadnej, ale jeśli wpiszemy w google czy na allegro "skrzynki lęgowe dla ptaków", rozwinie nam się naprawdę duży wybór. Jeśli firma specjalizuje się w skrzynkach, jeśli są konsultowane z ornitologami, jeśli skrzynki mają podane wymiary, są różne modele dla różnych gatunków, jeśli jest wśród nich skrzynka typu Sokołowskiego, możemy spokojnie kupować. Producent powinien też dołączyć instrukcję bezpiecznego montażu.



Oczywiście ważne jest też, gdzie i jak skrzynkę powiesimy. Przede wszystkim trzeba użyć wyobraźni i zminimalizować ryzyko dostępu drapieżników, takich jak kot czy kuna. 

Skrzynki warto zawiesić już jesienią (choć można też wczesną wiosną), ptaki będą w nich się chronić w mroźne noce, a na wiosnę zbudują gniazdo i złożą jaja. A potem będą zjadać gąsienice, komary, ślimaki i wszystko inne, co żeruje na nas i na naszych warzywach. Smacznego :-)

W najbliższym czasie napiszę jeszcze o karmnikach i dokarmianiu (bo karmnik i budka/skrzynka to nie to samo, serio niektórzy tak myślą) i o tym, jakie skrzynki w jakim ogrodzie powiesić, żeby się cieszyć jak największą różnorodnością awifauny :-)

niedziela, 18 września 2016

Z mojego bezcennego snu...

Z mojego snu, z mojego bezcennego snu, z mojego snu, którego każda kropla na miarę złota, wyrywa mnie jęczenie.

- Mamooo piiiić...

Uchylam oko na milimetr. Jasno już. Tymo stoi nad moją głową. Na mojej poduszce. I macha flaszką z piciem. Tak, z piciem. Pełną.

- Mamooo piiiić...
- Przecież masz picie - mamroczę.
- Nowe...
- Ale to jest nowe - mamroczę i czuję, że we mnie wzbiera. Tak, jest nowe. Robiłam je w nocy. Ściślej rzecz biorąc, o piątej. Doskonale pamiętam. To jest naprawdę zupełnie w porządku picie, nikt nie mógłby się do niego przyczepić poza dentystami i idealnymi mamusiami, które tylko wodę swoim dzieciom. 

Jest to uczciwa woda z sokiem z piątej rano.

- Maaamoooo noooowe... nowe picieeeee... ja chcę noweeee... zrób mi noooweeee piiiicieeeee... aaaaaa...

Pierwszym uczuciem, jakie ogarnia mnie tego ranka, jest wściekłość, gotująca się we mnie wściekłość, czerwona i wielka, trzęsąca całym moim ciałem. Kurwa! Wyrywa mnie ze snu, z mojego bezcennego snu, którego każda kropla na miarę złota, żebym mu zrobiła picie, mimo że ma picie. I teraz będzie tak stał nad moją głową, zasmarkany, wrzeszczący, jęczący i torturował mnie, dopóki tego cholernego picia nie zrobię. Do tego budzi Stacha. Stach, śpiący jeszcze przed chwilą jak aniołek, również się budzi i zaraz będzie coś chciał. Gotuje się we mnie. 

- Tymo, daj, zrobię ci - spod kołdry wypełza Andrzej.
- Nieeeee! Nie tataaaa! Mama ma zrobić!

Wstaję i robię to picie. Dla świętego spokoju. Żeby się znów położyć i poleżeć chociaż chwilkę, zanim zacznie się dzień. Tyle że oczywiście nie chodzi o żadne picie, bo dziecię dostaje picie i nawet go nie pije (trzęsie mną, po prostu trzęsie mną z wściekłości) kontynuuje temat:

- Gdzie są moje pieniążki?
- Pewnie tam gdzie zawsze. W łóżku.

Tymo ma dzikiego hopla na punkcie kasy, metalowej, plastikowej, prawdziwej, zabawkowej, drukowanej na naszej drukarce i takiej całkiem legalnej, wszystko jedno. Kasa to kasa. Kasa śpi w portfeliku w sowy pod Tyma poduszką. 

- Maaaamoooo poooszuuuukaj! 
- Tymo, przecież wiesz gdzie jest, pewnie pod poduszką, poszukaj sobie...
- Aaaaaa! Poszukaaaaj!
- Tymo, pijesz to picie?
- Aaaaa! Gdzie moje pieniążki! Aaaaaa!

I wtedy z pokoju obok rozlega się głos:
- Mamo, podaj mi moją klawiaturę!
Zepsutą klawiaturę, zabawka stulecia, nie rozstaje się z nią od dwóch dni.
- Jest na półce.
- Ale maaaamooooo!
- Stachu, weź ją sobie po prostu, wystarczy że sięgniesz ręką...
- Maaaamoooo podaj mi... proszę... proszę proszę proszę...

Aha, magiczne słowo poszło w ruch. Ale ono nie pomaga. Ja się nadal gotuję. Jestem wściekła, wściekła, wściekła i miotam się w tej wściekłości. Tymo wyje. Stach jęczy. Ja zaraz zacznę wyć, a potem mordować. Trzeba sobie pomóc. Trzeba oddychać. Oddychać. Zatyczki do uszu, ograniczam poziom dźwięku. Wdech, wydech...

Pojawiają się myśli. Myśli inne niż "co za okropne bachory", "nie jestem ich służącą", "robią to specjalnie żeby mnie wkurzyć" itd. - to myśli zapalniki, zza których szczerzą zęby potwory przekonań. Ale za nimi na szczęście są inne.

Potrzeby. Mam potrzeby. Snu, spokoju, odpoczynku, przestrzeni i tak dalej. Pod spodem pewnie jeszcze inne. Infekcja jakaś, wszyscy chorują dookoła, pewnie mnie też coś bierze, kiepsko się czuję...

Oni też mają potrzeby.

I nie jest to wcale potrzeba picia ani potrzeba pieniążków, ani potrzeba klawiatury.

Oni potrzebują czegoś innego. Jeszcze tego nie dostali. Na razie dostali totalnie wkurwioną niewyspaną mamę, która też ma niezaspokojone potrzeby i nie jest w stanie zaspokoić ich potrzeb. Może tylko się miotać, doraźnie odpowiadać, żeby dali spokój, i wkurzać się przez to jeszcze 
bardziej.

- Mamo chcę się przytulić... 
- Nie Stachu. Teraz jestem zła. Teraz mnie nie ruszaj. Zaraz mi przejdzie. Ale teraz nie.

Bo wybuchnę.

Znajduję pieniążki, znajduję klawiaturę, zastanawiając się, co na to by powiedziały matki konsekwentne, matki wychowujące, matki, które w życiu by na takie coś nie pozwoliły. O, dzień dobry, poczucie winy, witaj, strachu przed oceną innych, jak się macie? Tymo zajmuje się sortowaniem, oglądaniem, przekładaniem i liczeniem swojej kasy, Stach jeszcze o coś tam jęczy. Ale 
wróciłam. Jestem z powrotem ze sobą. W kontakcie.

- Dobra, teraz możesz się przytulić. Już mi lepiej.
Włazimy z powrotem do łóżka.

Bliskości, wsparcia, więzi, kontaktu, akceptacji, miłości, dzielenia się, bycia widzianym i słyszanym...

- Bezpieczeństwa - mruczy Andrzej spod kołdry. - Sprawdzają, czy mama dzisiaj też jest i działa. I może zaspokajać ich potrzeby. 

Cały pakiet, na który z czasem, gdy będą starsi, znajdą sobie różne inne strategie. Przyjaciół, żony i tak dalej. Ale teraz to jest Potrzeba Mamy.

Która tak często wyjeżdża (hello, poczucie winy! zajmę się tobą jeszcze).

- Mamo, kocham cię - Tymo zostawia na chwilę kasę. - Przytul mnie ze wszystkich ciebie sił.

Przytulam. Odeśpię, kiedy tata weźmie ich na plac zabaw. Albo jeszcze kiedyś.
Peace & Love. 

czwartek, 1 września 2016

Szacun

Nie słucha.
Nie robi tego, co mu każę.
Robi to, na co jej nie pozwalam.
Mówiłam sto razy i jak grochem o ścianę.
Mówię do niego, a on nic, dalej swoje.

Kto nie słucha? Oczywiście zwykle dziecko. Ale nie zawsze. Czasem dziecko prawie dorosłe, które zaraz pójdzie na studia albo już poszło. Czasem takie, które już dorosło i ma własną rodzinę, własne dzieci. Czasem – naprawdę wciąż zaskakująco dużo jest takich związków – nie słucha żona. A czasem nie słucha babcia staruszka, co już ledwo chodzi, jest pod naszą opieką i przecież powinna słuchać, a nie słucha, nie robi tego co trzeba (np. nie łyka leków) albo robi to, czego ma nie robić (np. wychodzi na spacer sama, a przecież może się przewrócić).

Nieposłuszeństwo (i posłuszeństwo) pojawia się w relacji podległej, podporządkowanej. Albo w takiej, w której jednej stronie się wydaje, że relacja ta na tym polega, a druga próbuje się uwolnić. Żadne odkrycie.
Ale to nie koniec.

Piszę to wszystko, bo znów wzięłam na warsztat swoją złość, frustrację, bezsilność, wzburzenie, żal. Całe to wewnętrzne gotowanie się, cały ten stres – spocone dłonie, zaciskanie pięści, przyspieszony oddech, szybsze bicie serca, szara galareta zamiast racjonalnych myśli – który pojawia się w określonych sytuacjach, czasem przy określonych słowach, no i czasem wybucha przez wrzeszczenie czy inne nieprzyjemności. Wiele już takich min rozbroiłam i okazało się, że u ich podstawy leżą przekonania – pewne wbite od nasze mózgi od pokoleń stwierdzenia, powtarzane babkom przez prababki, ojcom przez dziadków, dzieciom przez rodziców i tak dalej. Zwykle nie formułowane wprost, nie definiowane (hehe, to byłoby zbyt proste), ale wynikające ze schematów czy modeli zachowań, powtarzanych przez pokolenia.



I uświadomiłam sobie, że gdzieś na dnie mojej głowy czyha takie zdanie, takie twierdzenie, że posłuszeństwo jest wyrazem, dowodem szacunku. Że jeśli kogoś szanujemy, to jesteśmy mu posłuszni, a jeśli nie jesteśmy posłuszni, to znaczy, że go nie szanujemy.

I wydaje mi się, że właśnie stąd ta złość, wściekłość, frustracja. Kiedy proszę, żeby pozbierał klocki, a on nie zbiera. Kiedy właściciel woła psa, woła, woła, a ten dalej ochoczo zżera zdechłą rybę. Kiedy chcemy, żeby dziecko zostało prawnikiem, a ono zdaje na pedagogikę specjalną. Pracownik miał zrobić tak, a zrobił inaczej. Oczywiście, stoi za tą złością też jakaś potrzeba bezpieczeństwa, porządku, realizacji marzeń i planów. Ale mam wrażenie, że nie tylko. Że gdzieś tam głęboko wciąż w nas siedzi to, co siedzi i w naszych rodzicach, i w naszych dziadkach, i w pradziadkach też pewnie siedziało – że jak mnie nie słuchasz, jak nie robisz tego, co ja każę, to mnie nie szanujesz.

A szacunek jest przecież ważny. Uznanie i szacunek są każdemu potrzebne jak powietrze. Tyle że jest zupełną bzdurą, żeby odpowiedzialność za zaspokojenie tej potrzeby przerzucać na osoby w swoim otoczeniu, zwykle słabsze. Na pracownika, dziecko w dowolnym wieku, babcię staruszkę, psa, żonę i tak dalej. Żeby uzależniać swoje dobre samopoczucie od tego, czy dzieciak pójdzie myć zęby na rozkaz.

Skąd się bierze szacunek i uznanie? Pewnie długo można by to rozważać. Jest szacunek i uznanie dla siebie (i to jest podstawa), jest szacunek i uznanie ze strony innych. Ale bezkrytyczne podporządkowanie, wymuszone posłuszeństwo, bezrefleksyjne wykonywanie poleceń czy respektowanie narzuconych zakazów nie mają z szacunkiem nic wspólnego.


I spróbuję o tym pamiętać, kiedy wieczorem będę już padać na pysk, a potwory wciąż nie będą w łóżkach.

środa, 31 sierpnia 2016

Kącik bioróżnorodności

Zacznijmy od tego, po co w ogóle bioróżnorodność w ogrodzie. Po co w ogóle bioróżnorodność? W zupełnym skrócie - jeden z paradygmatów ekologii mówi, że im bogatszy i bardziej skomplikowany jest ekosystem, im bardziej rozbudowane sieci pokarmowe, tym jest stabilniejszy. To oznacza, że jest bardziej odporny na zaburzenia (np. niesprzyjające warunki pogodowe, inwazje obcych gatunków, gradacje) i łatwiej się regeneruje. Ma większe zdolności samoregulacji, kontroli liczebności poszczególnych jego składników. I właśnie dotyczy to także ogrodu.

Jak w prosty sposób zwiększyć bioróżnorodność w swoim ogrodzie, zaprosić do niego ptaki i owady zapylające, jednocześnie sprawiając, że będzie on ładny, estetyczny, z dobrą, żyzną glebą? Pomysłów jest wiele i o niektórych już pisałam, ale tu przedstawię jeden z nich - zwłaszcza, że mam w tym pewien interes.

Warto przeznaczyć jedną grządkę na kącik bioróżnorodności i wysiać tam ładne, kolorowe, efektowne rośliny, które jednocześnie będą dawały nektar owadom, będą pokarmem dla ptaków, schronieniem dla wielu innych zwierząt, choćby pająków czy pluskwiaków (które też są pokarmem dla ptaków). Nasiona takie można wysiać też w warunkach miejskich - na przykład w skrzyni na balkonie albo "partyzancko" gdzieś pod blokiem, po lekkim wzruszeniu ziemi. Jeśli wybierzemy rośliny jednoroczne, w kolejnym roku można w tym samym miejscu uprawiać warzywa, a kącik bioróżnorodności przenieść gdzie indziej. Dobrze więc wybrać takie gatunki, które dodatowo korzystnie wpływają na glebę.

I teraz uwaga - wybrałam takie gatunki :-) Pozbierałam nasiona i zrobiłam mieszankę, teraz produkuję etykiety i pakuję wszystko do torebek. Taki zestaw nasion można zdobyć, wspierając Wolny Kurs Przyrodniczy kwotą 10 zł lub więcej (prosimy o więcej, więcej! ;-)). Co wchodzi w jego skład?

Gryka - pięknie biało kwitnie, daje pokarm owadom, a po wydaniu nasion również ptakom. Korzystnie wpływa na glebę, m.in. osłabia perz i poprawia jej żyzność.


Facelia błękitna - wspaniała roślina miododajna, uwielbiana przez zapylacze. Kwitnie efektownie, niebiesko-fioletowo. Poprawia jakość gleby.


Len - efektowne niebieskie kwiaty dla motyli i pszczół, nasiona dla ludzi lub ptaków, łodygi z owocostanami pięknie wyglądają w suchych bukietach.



Kąkol polny - niegdyś pospolity, dziś ginący chwast polny z rodziny goździkowatych. Owady chętnie go odwiedzą. Nieprzeciętna roślina ozdobna.


Wyka kosmata - będzie się wspinać po innych roślinach i oplatać je. Kwitnie efektownie, fioletowo, nasiona mogą jeść ptaki. Jako roślina motylkowa wzbogaca glebę w azot.


Łoboda czerwonolistna - liście są jadalne i smaczne (taki różowy szpinak), cała roślina jest efektowna, podobno też odstrasza krety od grządek, dlatego w mojej wsi siało się ją "tu i ówdzie" w ogrodzie.



Gorczyca polna - żółte kwiaty uwielbiane przez zapylacze, nasiona mogą zjeść ptaki, ale też możemy je pozbierać jako przyprawę. Bardzo korzystny wpływ na glebę, ogranicza rozwój nicieni i niektórych uporczywych chwastów.


Maruna bezwonna - piękne kwiaty podobne do rumianków.


Słonecznik jadalny - tego przedstawiać nie trzeba, po nacieszeniu oka kwiatami (i trzmielami na nich) można zebrać nasiona do jedzenia lub zostawić je dla ptaków.


Nagietek - przyciąga owady zapylające, macerat olejowy z płatków świetnie wpływa na cerę, a korzyści z picia herbatki trudno zliczyć (przeciwzapalne, przeciwgrzybicze, rozkurczowe...). Zwalcza nicienie glebowe.


Pszenica/żyto/owies/jęczmień - miły dodatek dla ptaków ziarnojadów.

Oczywiście po przekwitnięciu można pozbierać nasiona i w następnym roku wysiać sobie wszystko od nowa, a nawet podzielić się z przyjaciółmi. Wszystkie rośliny są jednoroczne.

A teraz dzielimy się z przyjaciółmi tą informacją :-)

Wolny Kurs Przyrodniczy na PolakPotrafi :-)

Wolny Kurs Przyrodniczy

Mało czasu na pisanie - dużo się dzieje. Ale będzie kilka "ogłoszeń parafialnych".

Od października startuje Wolny Kurs Przyrodniczy. Będzie się składał z części "na żywo", czyli warsztatów i prelekcji (głównie w Poznaniu, choć nie tylko - wstępnie szykuje się Zielona Góra, Warszawa, Kraków, może Wrocław...) oraz części internetowej - Kursu Ochrony Bioróżnorodności on-line.
Projekt potrzebuje trochę kasy na start - bardzo proszę o wsparcie na PolakPotrafi!
Wesprzyj nas tutaj!



Wspierając projekt kwotą 100 zł, można wybrać nagrodę w postaci udziału w kursie internetowym. Ale są też inne poziomy wsparcia i też fajne nagrody.

Wiele osób czuje się ekologami/ekolożkami, ale ekologię mieli ostatnio w szkole średniej i był to zbiór nudnych definicji, z których niewiele się pamięta. Na kursie będą poruszane różne ważne tematy, zarówno teoretyczne, naukowe, jak i zupełnie praktyczne i bliskie codzienności - wszystko to łączy się i dopełnia. Czym zajmuje się ekologia naukowa, a czym jest ekologia głęboka, czym jest bioróżnorodność i jak ją chronić, po co w lesie martwe drewno, dlaczego trzeba chronić mokradła i jaki to ma związek ze zmianami klimatu, dlaczego giną pszczoły, jak chronić przyrodę w swoim ogrodzie...

Warsztaty i wykłady będą prowadzić osoby zajmujące się naukowo i praktycznie ochroną przyrody. Wkrótce terminy, nazwiska i dokładne tematy.


Zapraszam, koniecznie podawajcie dalej znajomym.

Za chwilę dalszy ciąg ogłoszeń :-)

wtorek, 2 sierpnia 2016

Waleriana

Czasem trzeba zostawić samochód na kilka dni w warsztacie. Fajnie mieć auto, do którego zmieści się rower, dzięki temu można pozwiedzać sobie okolicę i odkryć naprawdę zawiłe ścieżki.
- Grzyby są? - zapytał mechanik na widok mojego koszyka na bagażniku.
- To się okaże!


Droga rowerowa ze Zbąszynia do Chlastawy prowadzi przez piękne tereny nad jeziorem Zbąszyńskim. szuwary, łęgi, ziołorośla. I to właśnie tam wśród turzyc, pnączy kielisznika splątanego z pokrzywami wypatrzyłam kozłek lekarski, czyli walerianę. Tego było mi trzeba! Porzuciłam rower przy drodze i wlazłam w gąszcze...





Pozyskanie korzenia to działanie dość brudzące. Najlepiej właśnie wybierać okazy rosnące w miejscach wilgotnych, na miękkim podłożu, zwłaszcza jeśli nie wozimy ze sobą solidnej saperki. To właśnie korzeń zawiera substancje czynne - pachnie jak apteczne tabletki uspokajające. Często wyrywam kozłka i daję do powąchania dzieciom - nie do pomylenia z czymkolwiek innym. 


Po opłukaniu korzeń waleriany wygląda jak coś przedwiecznego, co długo spało na dnie oceanu i wypełzło, obudzone zaklęciem nieostrożnego nekromanty.


Dlatego właśnie kroimy go na kawałki i zalewamy spirytusem lub wódką. Po kilku dniach zlewamy i używamy jako naleweczki uspokajającej w dawce 2-3 łyżeczki na pół szklanki wody. Można też dodać szyszek chmielu (chociaż ja wolę z chmielu zrobić odrębną miksturę, bo ma trochę inne działanie).


A grzybów nie było.
Dobranoc, spokojnych snów :-)

czwartek, 28 lipca 2016

Kleszczopsychoza

Siedmioletni Pawełek (imiona dzieci zmienione, ale historie prawdziwe) niepewnie spogląda na krótką, przystrzyżoną trawę. Właśnie rozłożyliśmy na niej koce, na kocach talerze, zaraz wjedzie główne danie, nasz półkolonijny obiad robimy w formie pikniku. Pawełek wzdycha, kręci się, w końcu mówi, że zje w budynku, całkiem sam. Zje sam, bo nie lubi trawy.

Jakiś czas później organizujemy podchody. Do Pawełka dołącza Tomek.
- Nieee, do lasu nie... Nie lubię lasu.
- Nie lubisz lasu? Ale czego w nim nie lubisz?
- Nie wiem. Po prostu nie lubię.
- Czegoś się boisz w lesie...?
- Chyba tak. Nie wiem. 
- Ale czego? Dzikich zwierząt? Ludzi? Potworów?
- Nie...
- Boisz się kleszczy?

Pawełek opuszcza głowę, mruczy coś pod nosem. Proponuję spray odstraszający. Chłopiec smutno kręci głową:
- To nie pomoże... mój pies też był popryskany takim czymś, a i tak miał kleszcza.

Pozostałe dzieci - podobnie jak większość z tych, które przyjeżdżają na półkolonie, w których uczestniczę - przed wyjściem do lasu obficie, bardzo obficie spryskują się środkami odstraszającymi. W lesie z dużymi oporami schodzą ze ścieżki. Co chwilę się oglądają, pokazują mi jakieś paproszki, 
ziarnka piasku na skórze - czy to może być kleszcz?

Dziewczyny szukają miejsca na budowę bazy. Pod płotem stoi zachęcająca konstrukcja z palet, z dachem z plandeki - żeby do niej dojść, trzeba przejść kilka metrów przez dość wysoką trawę. Nikt z niej nie korzysta, dzieciaki biją się o ciasną przestrzeń przy ścieżce, 3000m2 działki stoi puste. Po posiłku prosimy dzieci, żeby wyrzuciły niedojedzone resztki na kompost. Do kompostu prowadzi również ścieżka wśród wysokiej trawy. Dwoje dzieci prawie wpada w histerię na samą myśl o przejściu tamtędy...

Po południu rodzice przyjeżdżają po dzieci. 
- A popryskałeś się od kleszczy, tak jak prosiłam? Dokładnie?



Czytałam niedawno o tym, że kleszcze zaczynają być problemem psychologicznym, że mamy już do czynienia ze społeczną fobią, ale nie sądziłam, że jest aż tak źle. Nie sądziłam, że to aż takie szaleństwo, taka psychoza... Szaleństwo i psychoza kompletnie nieuzasadnione. Richard Leuv w 
"Ostatnim dziecku lasu" pisał o syndromie Baby Jagi i wydawało mi się, że może to rzeczywiście jest problem w warunkach amerykańskich, ale u nas? Tymczasem kleszcz stał się najstraszniejszą Babą Jagą, skutecznie i trwale oddzielającą dzieci od przyrody, od tego, co jest im niezbędne do 
prawidłowego rozwoju. To już wiemy - im mniej przyrody, im mniej swobodnej zabawy wśród traw, w zaroślach, w lesie, tym więcej problemów, chorób, wad, dysfukcji, zaburzeń. 

Rodzice! Przestańcie przenosić na dzieciaki swoje fobie. Poczytacie, dowiedzcie się więcej, przestańcie się bać, przestańcie zarażać dzieci bezsensowną psychozą. Ktoś powie - jak to, przecież borelioza, odkleszczowe zapalenie mózgu! Tak, są takie choroby. Rzeczywiście w Polsce ostatnio jest ich więcej, bo kleszczy jest więcej. A kleszczy jest więcej, bo rozregulowaliśmy klimat na naszej jedynej planecie i mroźne zimy nie redukują już ich liczebności. Ale to przecież nie znaczy, że jakikolwiek kontakt z kleszczem oznacza zaraz zakażenie i śmierć w męczarniach. Kleszcze z boreliozą w Polsce to 3-25% wszystkich kleszczy, więcej jest wciąż w regionach północno-wschodnich. Nawet jeśli kleszcz kogoś ugryzie, nie znaczy to, że ma boreliozę. Jeśli nawet ją ma, nie oznacza to, że ją wpuści - im wcześniej usunięty, tym mniejsze ryzyko. Nawet jeśli ją wpuści, organizm może zwalczyć ją w odczynie miejscowym. Nawet jeśli na boreliozę się zachoruje, nie jest to choroba śmiertelna (pomijając naprawdę rzadkie przypadki ciężkich powikłań sercowych), daje się skutecznie leczyć antybiotykami, zwłaszcza wcześnie wykryta. W Polsce zapadalność na boreliozę wynosi ok.30-40/100000 osób. ROCZNIE! Dla porównania, w miesiącach zimowych zapadalność na grypę wynosi nawet 20/100000 osób, 
ale DZIENNIE. Czyli przez dwa dni na grypę choruje tyle ludzi, ile przez cały rok na boreliozę! Na grypę, dużo bardziej od boreliozy niebezpieczną i śmiertelną (0,5% przypadków kończy się śmiercią). A jednak chodzimy do urzędów, do szkół i przedszkoli, do przychodni i kościołów, jeździmy autobusami itp. To dlaczego wpadamy w obłęd strachu na widok wysokiej trawy? Jest jeszcze kleszczowe zapalenie mózgu. Można się na nie zaszczepić, ale to rzadka choroba. Co roku choruje na nie 200-300 osób w całej Polsce, z tego 2-3 umierają. Dla porównania, na polskich drogach co roku ginie ok. 3000 osób, a ok. 40000 zostaje rannych. Mimo to rodzice pakują swoje pociechy do auta i wyjeżdżają na te śmiertelnie niebezpieczne drogi, i grzeją ile maszyna pozwoli do miast, gdzie w wyniku smogu umierają rocznie dziesiątki tysięcy ludzi. Ale przynajmniej wśród asfaltu i betonu, wśród szkła i plastiku, wśród smrodu i toksyn nie będzie się czaił żaden krwiożerczy pajęczak... 

Strach się opłaca. Wolny rynek uwielbia przerażonych rodziców i zastraszone dzieci. Konsument bojący jest bardziej kupujący. Tylko czy cena nie jest za wysoka? 

poniedziałek, 4 lipca 2016

Znowu jesteś chora!

A ty znowu jesteś chora.
Ciągle jesteś przeziębiona! Jak cię ostatnio widziałam, też smarkałaś.
Wciąż kaszlesz! 
Kiedy ty się wyleczysz?
Powinnaś jakoś zadbać o siebie.

Chyba każdy to czasem słyszy. Ja też - chociaż wcale nie choruję wiele. Wzięłam te zdania ostatnio na warsztat, bo budzą we mnie dość silne emocje. Wypowiadające je osoby mają pewnie różne intencje, ale możliwe, że często jest to troska, zainteresowanie. Nic złego. Choć może komunikat nie zawsze szczęśliwie sformułowany.

A jednak ja słyszę tu ciągle krytykę i ocenę.
Wszystko się we mnie jeży
Złości mnie to, frustruje, irytuje.

Początkowo pytałam siebie - czemu ci ludzie się mnie czepiają? Co ich obchodzi moje zdrowie czy choroba? Czemu mnie oceniają, krytykują, zamiast się zatroszczyć, wesprzeć? I zaraz włącza się obrona, czasem przez atak... czasem skierowany w swoją stronę...

Ale zaraz, przecież wcale się nie czepiają. Nie mam żadnych dowodów na to, że chcą mnie ocenić czy skrytykować. Kaszlę, kicham, no to stwierdzają fakt. 
Tylko ja czuję się winna. Ale właściwie dlaczego? 

* * *

Ubierz czapkę, bo się przeziębisz!
Nie lataj boso, bo dostaniesz kataru!
Natychmiast włóż kurtkę, bo będziesz chory!
Uważaj, bo upadniesz! Widzisz? Mówiłam, że upadniesz! Trzeba było słuchać.
Znów moczysz łapy - będziesz w łóżku leżeć, zobaczysz. 
Boli? Ano boli, mówiłam - nie biegaj, nie skacz. Masz teraz karę.
Bozia pokarała, bo babci nie słuchałeś.
No i masz katar - sama chciałaś. Na własne życzenie.

Takie niewinne teksty, prawda? Pełne troski, wychowawcze, dydaktyczne. Od pokoleń powtarzane, wpajane dziadkom przez pradziadków, rodzicom przez dziadków, dzieciom przez rodziców i tak dalej. Żeby dziecko wiedziało, żeby następnym razem tak nie zrobiło, żeby znało przyczynę i skutek. Żeby łatwiej było je kontrolować, żeby było nam z nim łatwiej. Bo przecież nie chcemy, żeby chorowało. Ale czy rzeczywiście to tak działa, czy dziecko przestanie włazić na drzewo czy latać bez czapki, jak usłyszy o możliwych skutkach, które są tylko potencjalne i zwykle wcale się nie zdarzają, a na pewno nie od razu? Czy dzieci działają w ten sposób? Chyba nie, nawet dorośli tak nie działają. 

Te teksty są nieskuteczne. Ale są nie tylko nieskuteczne.

Właśnie tak. Jesteś chora - to twoja wina. Boli - to twoja wina. Wciąż kaszlesz - czuj się winna. Jeśli chorujesz, to znaczy, że jesteś beznadziejna, głupia, słaba, a na pewno nieposłuszna. Bo trzeba słuchać starszych i mądrzejszych, którzy dają rady, ostrzegają, edukują, a jak nie słuchasz, jak chcesz po swojemu, to teraz masz. Masz raka, masz depresję i zamiast skupiać się na leczeniu, na tym, jak najszybciej wyzdrowieć, będziesz się dręczyć poczuciem winy. Bo trzeba było słuchać, trzeba było ubrać tę czapkę czy skarpetki. Trzeba było rzucić palenie, mniej się stresować. A teraz wszyscy mają z tobą problem. 

* * *

A może jest inaczej? Każdy czasem choruje, jedni częściej, inni rzadziej. Zależy to od genów, od środowiska, w którym przebywamy, od diety, od wielu, wielu rzeczy, na jedne mamy wpływ, na inne nie. Również od potworów w głowie. Każdy też czasem potyka się, przewraca, dosłownie czy w przenośni. Ma jakiś problem. Czasem rzeczywiście mogłabym więcej spać, lepiej się odżywiać i mniej pracować, żeby poprawić swoją odporność. Ale wybieram tak, a nie inaczej. Możliwe, że jest to wybór w tym momencie optymalny, że wybierając inaczej, straciłabym więcej. A może nie. Katar, infekcja, alergia są sygnałem, który mój organizm wysyła, informacją, za którą jestem wdzięczna. Czas się zatrzymać, zrezygnować z tego czy tamtego, odpocząć.

Czego wtedy potrzebuję? Wsparcia, spokoju, gorącej herbaty, bezpieczeństwa, pewności, że świat się nie zawali, jeśli jeden dzień poleżę pod kocem. Na pewno nie potrzebuję poczucia winy. Teraz już wiem, skąd się ono bierze i mogę nie przekazywać go dalej.

Lubię to uczucie, kiedy kolejna mina w mojej głowie zostaje rozbrojona. 


niedziela, 19 czerwca 2016

Słonecznik i potwory

Znowu wykopał roślinę z grządki kwiatowej założonej i pielęgnowanej przez babcię.
Urwał kilka liści z krzaka malin do tajemnej mikstury. Zrobił kompozycję z płatków piwonii.
Znowu zerwał niedojrzałego pomidora ze szklarni dziadka. Też do mikstury.
Wykopał dziurę w trawniku. Zrobił jezioro przed domem.

* * *

Dziewczynka patrzy na słonecznik. Jest ogromny, największy w ogrodzie. Złote płatki uschły, część z nich opadła, część wisi jeszcze wokół wielkiej, pstrokatej tarczy. Słonecznik kołysze się na włóknistej łodydze. Dziewczynka stoi na palcach i widzi dwukolorowe, pełne ziarna. Sięga, wyciąga się wyżej i wyżej, aż dosięga brzegu tarczy, drugą ręką próbuje wyłuskać ziarenko, ale właśnie wtedy słonecznik zaczyna wyginać się w dół, dziewczynka traci równowagę i leci na ziemię. Wstaje i widzi złamany słonecznik. I czuje w brzuchu mdlący, ciepły strach. 

Dziewczynka stoi w kącie między drzwiami a piecem kaflowym, patrzy na świat przez wąską szczelinę drzwi. Stoi tam za karę. Teraz już nie ma tego pieca.

* * *

Chcę mu wytłumaczyć, pokazać, nauczyć. Bo to jest tak, że kiedy ktoś włoży w coś - na przykład w ogród czy trawnik, uporządkowanie czegoś, posadzenie, dbanie o coś - dużo pracy, to zwykle mu zależy, żeby to coś nie zostało zniszczone, zmarnowane, zużytkowane inaczej, niż twórca-założyciel sobie wymyślił. I dlatego może być smutny, rozżalony, wściekły, kiedy tak się stanie. Bo wkładając w coś pracę, wkładamy w to część siebie. Nikt nie chce, żeby jego części działa się krzywda.

Poza tym lubimy, kiedy coś idzie zgodnie z naszym planem. Kiedy ktoś planuje, że tu będą irysy, realizuje swój plan, wkładając w to część siebie, to może być smutny, rozżalony, wściekły, kiedy w tym miejscu ktoś inny planuje i realizuje dół z błotem.

* * *

- Ale te pomidory były mi potrzebne do mikstury odstraszającej potwory!
- Bo ja tu zakładam hodowlę potworów. One żywią się tylko płatkami kwiatów! I tylko kwiatów uprawnych, nie mogą jeść dzikich. Wtedy robią się niebezpieczne. Te potwory zimą żywią się mięsem, ale latem mogą jeść tylko płatki kwiatów.
- Ale to potwory wykopały! Widziałem. Takie nieduże, w tym roku się wykluły. Narysuję ci, jak wyglądały.



Chcę mu wytłumaczyć, pokazać, nauczyć. Ale chcę reagować jak dojrzały dorosły. Chcę opowiedzieć o uczuciach, o potrzebach, o tym, co osobiste, moje. O tym, co widzę, co czuję, czego potrzebuję, co ktoś widzi i czuje. Czego chcę. Niekoniecznie reagować natychmiast. Działać planowo i z sensem. Tymczasem mieszka we mnie dziewczynka, która patrzy na złamany słonecznik. Potwory istnieją. Są nimi przekonania, które wędrują z pokolenia na pokolenie, strasząc kolejne dzieci, blokując sposób myślenia kolejnych dorosłych, którzy najpierw stoją w kącie, a potem w imię tych samych potworów stawiają dzieci do kąta. I tak w kółko i w kółko.

Praca dorosłych jest święta. Ogród to świętość, nie wolno dotykać tego, co w nim rośnie. Dorośli mają swoje miejsce, a dzieci swoje. Miejsce dorosłych jest ważne i święte, miejsce dzieci jest nieważne. Dzieci w ogóle są nieważne, złe i głupie. Trzeba je dopiero wychować, pokazać, co dobre, a co złe.
To dorośli decydują. Słowo dorosłych jest święte. Dzieci muszą być posłuszne.
Nieposłuszeństwo to zło i zasługuje na karę. 

A gówno, mówi dziewczynka, podnosi słonecznik, otrzepuje go z piachu, wyłuskuje ziarenka, gryzie i pluje potworom w pysk łupinkami, aż uciekają przerażone. Tak, kiedy dorośnie, powie dzieciom, wytłumaczy, pokaże, nauczy. Ale nie będzie wtedy przerażoną dziewczynką, osaczoną przez potwory przekonań. Będzie dorosłą kobietą, świadomą swoich potrzeb, pragnień, uczuć. I tego, co się w niej czai w ciemności.

I posadzimy razem słoneczniki. I pomidory też.


wtorek, 7 czerwca 2016

Placki zielarki

Ostatni tydzień upłynął nam na festiwalu "Ginące Zawody" w Muzeum Etnograficznym w Ochli. Andrzej pracował jako zdun, remontując piec chlebowy, ja pokazywałam dzieciom pracę zielarki, a na koniec dnia smażyłam z dzikiego zielska placki, które robiły furorę wśród części uczestników. Poniżej kilka zdjęć z imprezy i przepis na placki - smacznego i zapraszamy za rok! :-)









PLACKI ZIELARKI

kilka garści różnorodnego posiekanego zielska (podagrycznik, krwawnik, pokrzywa, bluszczyk kurdybanek, liście lipy, kwiaty robinii czyli akacji, jasnota i co tam jeszcze pod płotem rośnie)
6-8 jajek (można zrobić w wersji wegańskiej, ale wtedy wychodzą całkiem inne)
łyżeczka soli
mąka i woda - dodawać po trochu do konsystencji ciasta na racuchy

Składniki wymieszać. Placki wychodzą lepsze, jeśli ciasto postoi kilkanaście minut (zielsko trochę przywiędnie). Smażyć w dość dużej ilości dobrze rozgrzanego oleju.



Smacznego :-)

I zapraszam na warsztaty z dzikiej kuchni 12 czerwca w Zielonej Górze!



sobota, 14 maja 2016

Szparagi nad Wisłą :-)

Kto nie dotarł, kto przestraszył się porannego deszczu, może żałować :-) Wcale nie padało, było ciepło, przyjemnie, ptaki śpiewały, głogi pachniały oszałamiająco, a przyroda nadwiślańska odkryła przed nami parę sekretów... Storczyków nie znaleźliśmy, ale dzikie szparagi - owszem, po przejściu naszej grupy niewiele z nich zostało. Była też waleriana (czyli kozłek) o zapachu tabletek na uspokojenie, dzika marchew pachnąca marchwią, bardzo czosnkowy czosnek kątowy, wyczyniec - lisi ogonek, bluszczyk kurdybanek do zupy i wiele, wiele innych... Nad Wisłą spacerowała sieweczka i czapla, na konarze w rzece siedziała rybitwa, rozmawialiśmy o roślinach i ptakach, oszyjkach, okrajkach i łęgach, o cennej Puszczy i złym ministrze, o mokradłach, torfowiskach i torfie, o chronionych siedliskach i gatunkach inwazyjnych, o restytucji łąk...

Dziękuję za wspaniałe towarzystwo i dobrą energię :-) Na pewno będzie powtórka.

Zdjęcia - Małgorzata Michałkow, bardzo dziękuję!

Kwitnące głogi - dobre na serce :-)

Zapach kozłka lekarskiego, czyli waleriany

Kwitnie żywokost

Na czosnku kątowym pająk kwietnik pożera koziułkę :-)

Rybitwa i kaczki

Okazało się, że nawet w nadwiślańskich łęgach zdarzają się kłody piastunki (ta piastowała małe dęby)...


Następny warszawski spacer może w lipcu na Golędzinowie? 

Dzika kuchnia w Ochli

Fotorelacja z warsztatów dzikiej kuchni w Muzeum Etnograficznym w Ochli - było super. Dwie grupy, pierwsza mniej liczna, druga - gdy ludzie podpatrzyli, co robimy - po prostu tłumna :-) Miejsce jest wymarzone do zbierania i gotowania dzikiego zielska - zróżnicowane, bogate w gatunki środowisko (las liściasty, żyzne przychacia i przypłocia, strumień i okolice, łąka...), no i sąsiedztwo pięknych, starych chat, pozwalające poczuć się jak na dawnej wsi... choć pewnie kiedyś kury, kaczki i wszelkie inne wiejskie stworzenie nie zostawiało przy chatach aż tyle smakowitej zieleni i na poszukiwania trzeba byłoby odejść parę kroków dalej.

Było tak:









Wszystkie zdjęcia: Wiesława Biernacka, bardzo dziękuję! :-)

Jeśli ktoś jeszcze chciałby wtajemniczyć się w sekrety dzikiej kuchni, zapraszam w najbliższym czasie na warsztaty dzikiej kuchni (w tym gotowanie na ogniu) w okolicach Zielonej Góry i Puszczykowa! Bardzo proszę o przekazanie tej informacji wszystkim potencjalnie zainteresowanym.