środa, 27 czerwca 2012

Łąkowa medytacja


zabieganym przyrodnikom

Idę przez skoszoną łąkę, siano już wyschło, ale jeszcze leży niezebrane. Wracam z powierzchni wyznaczonej do monitoringu. Do samochodu kilkaset metrów – tyle trzeba było przejść piechotą, dalej nie dało się już wjechać. Cenne kilkaset metrów, ważne kilka minut, wyrwane z codziennego pośpiechu...

Idę – nogi mnie niosą. Idę po ZIEMI. Po powierzchni planety. Pod stopami chrzęści świeże siano i sterczące ostro krótkie źdźbła, skoszona łąka ugina się lekko, szeleści. Słychać pierwsze prostoskrzydłe. Niżej jest gleba, ciemna, wilgotna, murszowa, może z warstewkami osadów rzecznych, królestwo drobnych stworzeń, bakterii, grzybów, plątanina korzeni... Ziemia. Niżej piasek, niżej – skały, różne, poprzecinane żyłkami wody i minerałów. Całe kilometry skał, coraz cieplej i cieplej, aż do rozpalonego wnętrza... Pode mną płoną kamienie. Kiedy zamknę oczy, widzę okrągłą planetę, idę po jej zakrzywionej powierzchni. Mała kropla skały w bezmiarze kosmosu, a ja depczę po niej krok za krokiem. Przyciąga mnie, ukorzenia, wiąże.



Tuż obok płynie WODA. To Barycz. Tutaj nie meandruje, ujęta w sztywne ramy wyprostowanego kanału, zbierająca wodę z setek drobnych rowów. Jeden z nich właśnie przeskakuję. Woda płynie pode mną, w glebowych kapilarach, sączy się, przepływa. Jest w powietrzu, wdycham ją i wydycham, obłoczki niewidzialnej pary. Krąży we mnie – w żyłach, w nerkach, w jelitach, krąży we wszystkim - w pasikonikach, ptakach, w drzewach, trawach, w bakteriach. Buduje chmury nad głową, ciemne, spiętrzone, zapowiadające deszcz. Chlupie w bucie.


Dookoła – POWIETRZE. Wiatr podwiewa, unosi źdźbła siana, przywiewa zapach mułu, kumaryny, kwitnących lip, obornika, deszczu. Wypełnia moje płuca, krąży we krwi. Oddycham. Wszystko dookoła oddycha. Przelatujące ptaki, owady w trawie, gryzonie... oddychają też rośliny, grzyby, bakterie w glebie. Powietrze – azot, tlen, dwutlenek węgla – przenika wszystko, jest wszędzie dookoła. Wilgotne, chłodne, pachnące tym wszystkim, czego dotyka. Przez krótką chwilę, kiedy przechodzę łąką, pachnie również mną, moim potem, płynem na komary, papierem, plastikiem, spalinami, psem, którego zapach pozostał na spodniach.

W każdej komórce mojego ciała płonie OGIEŃ. Płonie w każdej komórce ciała żywych, zielonych roślin, w ich korzeniach i kwiatach, w owadach, ptakach, w każdej komórce ciała sarny, która spojrzała na mnie wielkimi oczami i kilkoma susami skryła się w lesie. W mitochondriach w obecności tlenu płonie paliwo – w moim przypadku, no cóż, słone paluszki i sok Kubuś – i zamienia się w energię, niezbędną do życia. Płoniemy, więc żyjemy. W skoszonym sianie nie ma już iskry życia. Nie ma jej w szczątkach roślin i zwierząt opadających na dno rzeki. One już są tylko paliwem dla innych.



I oto już most, droga, a na niej mój wierny wehikuł. W jego brzuchu za chwilę zapłoną płynne lasy tropikalne sprzed milionów lat – i uniesie mnie dalej, na następną łąkę...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz